Dom był pełen kartonów,
porozstawianych wszędzie gdzie tylko się dało. Niespakowane jeszcze przedmioty
walały się po drewnianej podłodze powodując
nieznośny chaos, którego nie mogłam uporządkować.
Ramka ze zdjęciem poleciała w
kierunku ściany i rozbiła się o nią z głośnym brzdękiem usypując się na
podłogę. Odrzuciłam opadającą na twarz grzywkę do tyłu i zacisnęłam na niej
pięść ciągnąc się za włosy i wbijając paznokcie w skórę Zacisnęłam powieki i
pozwoliłam łzą potoczyć się po policzkach. Sama nie wiem czemu, a potem wstałam
złapałam kurtkę i wypadłam z domu zamaszyście trzaskając drzwiami.
Dyszałam ciężko wciągając zimne
powietrze przez usta. Ale nie potrafiłam się zatrzymać. Muzyka dudniła mi w
uszach, a stopy miarowo uderzały o ziemię
w nadany przez muzykę rytm. Biegłam przed siebie, mijając wszystkich
tych smutnych, zimnych, szarych ludzi, którzy nic dla mnie nie znaczyli. I
nagle świat jakby zamarł. Wszystko zwolniło tępa.
Granatowa spódnica wirowała
wokół wysokiej brązowowłosej dziewczyny. Wysokie czarne szpilki chybotały się
delikatnie na kocich łbach. W ręku nad głową trzymała ten sam kwiecisty
parasol. Zatrzymała się na chwilę, dokładnie naprzeciwko mnie opartej o murek
mostu, pochyloną do przodu patrzącą na nią z szeroko otwartymi oczami. Uśmiechnęła się delikatnie i ukłoniła. Spojrzała mi w oczy.
Czy znałbyś moje imię, jeśli spotkałabym cię w
niebie?
Czy było by tak samo, gdybyśmy spotkali się w
niebie? *
Odchyliłam się do tyłu
spoglądając na szare od deszczowych chmur niebo.
-Co chcesz mi powiedzieć mamo? –
kropla deszczu rozbiła się o mój policzek.
Obłożone drewnem ściany
ogromnego domu przywodziły na myśl wspomnienia z dzieciństwa, kiedy wraz z
Willem próbowaliśmy się po nich wdrapać. Mieliśmy po kilka lat. spędziłam z nim
całe życie. I nie mogłam zrozumieć jakim cudem mój William dorósł.
Dłoń, która miała nacisnąć
dzwonek zastygła w pół ruchu. Zacisnęłam powieki i nie zważając na wysokie
obcasy zbiegłam po schodach. Nie potrafiłam tam wejść. Zbyt silna była
świadomość, kto tam będzie.
- Arianna!
Zacisnęłam powieki powoli
odwracając się w stronę szczytu schodów. Wysoka, czterdziestoletnia kobieta
uśmiechała się do mnie tak ciepło, że miałam ochotę płakać.
- Czekamy -
uśmiechnęła się do mnie delikatnie. Ale widziałam w tym uśmiechu smutek.
Wiedziała.
Całe życie nienawidziłam takich
przyjęć. Ale na tym przyjęciu nie chodziło o sztywnych gości z półświatku
angielskiej arystokracji. Chodziło o jednego, wysokiego, ciemnego blondynka,
którego bluzka wciąż leżała gdzieś w mojej szafie.
I nagle po
prostu stanął przede mną. Tak blisko, że oddychał tym samym powietrzem. Jak
zwykle elegancki, w idealnie skrojonym czarnym garniturze, białej koszuli nie
dopiętej na ostatni guzik, w lakierkach i szelkach, z włosami w tym idealnym
nieładzie, który pojawiał się sam z siebie każdego poranka gdy tylko wstawał z
łóżka. Ale nie był zimny. Uśmiechnął się zawadiacko wręczając mi w dłoń
kieliszek i nachylił się do mojego ucha, drażniąc odsłoniętą z jednej strony
skórę karku.
- Pięknie
wyglądasz.
A potem
zniknął.
Zdawało mi
się, że tego dnia Liam Crassender bawił się w iluzjonistę, pojawiając się wokół
mnie jak duch skupił na sobie całą moją uwagę, którą powinnam poświęcić raczej
najlepszemu przyjacielowi, który był powodem całego zdarzenia. Ale nie
potrafiłam nie krążyć myślami wokół tego mężczyzny, który wyciął mi z życiorysu
dwa długie, ciepłe miesiące pełne londyńskiej szarugi i monotonii.
W salonie był spory tłok,
dlatego zdumiał mnie fakt, że nagle znajomy zapach dobił się do moich nozdrzy,
a ciepłe usta musnęły mnie w policzek.
- Nie
powinnaś podpierać ścian - uśmiechnął
się do mnie czarująco i zabrał szklankę z dłoni. Przyciągnął do siebie i
otoczył ramionami. Zarzuciłam mu ręce na szyję, a blondyn zaśmiał się cicho i
wtulił twarz w moje włosy. To nie był ten Liam, którego znałam. Ale mimo to
jednocześnie wciąż był to ten sam mężczyzna. Dlatego nie potrafiłam odsunąć się
od niego choćby na krok. Aż w końcu tak
samo jak za każdym razem tego wieczoru, po prostu zniknął, zostawiając mi na
barku jedynie kieliszek czerwonego wina.
Skrzyżowałam ręce na piersi
drżąc na zimnym wietrze po czym przytknęłam do ust prawie już dopalonego
papierosa. Po chwili zwitek opadł na ziemię i został przydeptany czubkiem
czarnej szpilki. Potarłam ręką o
zmarznięte ramię i poczułam jak ciężka marynarka opada na moje ramiona.
- Hej -
miał tak dziwnie smutny głos.
- Witaj -
spojrzałam na niego, próbując utrzymać pojawiające się nie wiadomo skąd łzy w
ryzach.
- Chyba
powinniśmy porozmawiać - oparł się o balustradę tarasu i wyciągnął z kieszeni
paczkę papierosów i zapalniczkę. Tę samą, którą zostawiał mi co rano.- Chcesz?
- wyciągnął opakowanie w moją stronę unosząc brew do góry.
- Nie ja
właśnie.. Daj - złapałam papierosa i odpaliłam zamaszystym ruchem. To zdecydowanie pomagało mi na stres.
Przymknęłam powieki zaciągając się dymem i zapachem papierosów pomieszanych z
wodą kolońską mężczyzny. Uśmiechnęłam się pod nosem i otworzyłam oczy
spoglądając na ogromny ogród pod naszymi stopami.
- Czemu
kazałaś mi odejść?- przeszył mnie zimnym spojrzeniem.
Odwróciłam
głowę w drugą stronę wystawiając policzki na zimny powiew wiatru. Przyłożyłam
dłoń do ust ponownie zaciągajac się dymem z papierosów.
- Czemu do
choler? - pierwszy raz w życiu Liam Crassender krzyknął na mnie w taki sposób.
Spojrzałam
na niego uważnie i uśmiechnęłam się delikatnie.
- Żebyś nie
oszalał - zagryzłam usta. - Najwyraźniej za późno.
Zrobiłam
krok burząc mur, który znów zaczął się pojawiać między nami i wspiąwszy się na
palce złożyłam na jego policzku delikatny pocałunek.
- Żegnaj
Liamie Crassender.
Stukot
moich szpilek poniósł się echem po wąskim korytarzu, a ja udawałam, że wcale
nie czuję wciąż otaczającego mnie zapachu, którym przesiąknięta była porzucona
na schodach marynarka.
Drzwi
trzasnęły.
Zdjęłam szpilki i rzuciłam
sukienkę wraz z marynarką na stertę ubrań, do spakowania. Znalazłam leżącą na
ziemi koszulkę z logo Beatelsów, dokładnie tę samą, którą zostawił mi
pierwszego dnia. Wciągnęłam na nogi
stare, poprzecierane czarne rurki i związałam włosy w kok. Złapałam leżące na
stole okulary i założyłam je na nos uśmiechając się do swojego odbicia w
lustrze. I dopiero gdy spojrzałam w nie po raz drugi, sama nie do końca wiedząc
czemu to zrobiłam, zauważyłam rodowane serce wiszące na mojej szyi. Złapałam je
w dłoń zrywając z szyi i osunęłam się na kolana. Patrzyłam się na ten naszyjnik
jeszcze wiele razy później, ale tak naprawdę od pierwszej chwili wiedziałam,
kiedy chłopak zdołał mi go założyć.
Jeden
jedyny taniec. Taniec z Iluzjonistą.
Nie
płakałam. Tego dnia, ani nigdy więcej. Nie było więcej ataków.
Nie było nic.
Kartony zniknęły z podłogi.
Ubrania zostały spakowane w walizki, książki do ogromnych toreb. Kolekcja
winylowych płyt wraz z adapterem trafiła do ogromnego kufra. Mieszkanie stało
się dziwnie puste. Nawet ukochany szary kubek z Kubusiem Puchatkiem nie stał na
blacie w kuchni.
Heathrow było dziwnie pełne
ludzi jak na to, że był środek nocy. Ale ja stałam sama rękę kurczowo
zaciskając na paku torby wiszącej na ramieniu. Czarne paznokcie wbijały się w
białą skórę. Zagryzłam wargi, poprawiłam czapkę na głowie i włożyłam słuchawki do uszu. I nagle wszyscy
ci ludzie, którzy płakali bądź się śmiali, którzy rzucali się sobie w ramiona,
lub przytulali na pożegnanie, oni wszyscy stali się żywym wideo, które
zmieniało się wraz z muzyką. Ktoś mnie potrącił o mały włos nie przewracając na
ziemię. Ale nie odwrócił się, tylko popędził dalej. Wysoki blondwłosy chłopak
dopadł do niskiej brunetki z przekrwionymi od płaczu oczami. Przyciągnął do
siebie i pocałował.
Odwróciłam
się w stronę drzwi i przez kilka chwil patrzyłam w nie uporczywie. Ale chociaż
się otworzyły to nie był to on.
Westchnęłam
głośno zaciskając dłoń na srebrnym serduszku.
Żegnaj Liamie Crassender.
Jedna, samotna kryształowa łza
uciekła spod powieki i potoczyła się po policzku roztrzaskując się o kamienną
posadzkę w tym samym momencie gdy postawiłam pierwszy niepewny krok.
Nie obróciłam się za siebie.
Nie mówisz dobranoc i nie mogę przez to usnąć
[...] i znowu jest to rano
[...] i znowu jest to rano
i uwierzyć trudno, że marzenia się spełniają...
Ladies and gentleman.
That's the end.
Oto ostatni rozdział śmiechu. Powiedziałam że ta historia będzie miała pomiędzy 20 a 30 rozdziałów. Trafiłam idealnie. I chyba napisałam ją właśnie tak jak chciałam.
Dziękuję wszystkim tym, którzy byli ze mną.
Rozdział dla Lou.
Tytuł i cytat w zakończeniu - HuczHucz " Gdyby nie to".
*Eric Clapton - Teras in heaven. Once again.
*Eric Clapton - Teras in heaven. Once again.
Smutne,każdy koniec jest smutny. Szkoda.
OdpowiedzUsuńNaprawdę ta historia dała nam naprawdę wiele, oh no. To taki, żart, nie? Na prima aprils? To nie koniec?
Ej, bo wiesz, nie chce mi się wierzyć, że to koniec. Znaczy za smutno tak jakoś jest... Tears in heaven oh
OdpowiedzUsuńRozdział jest naprawdę piękny, mimo to nadal nie mogę uwierzyć, że to koniec tej historii. Muszę przyznać, że jak dostałam od Ciebie informację o Epilogu to nie od razu miała chęć tutaj zajrzeć. Po prostu nie chciałam już czytać końca twojego blogu. Ale mam nadzieję, że obecne będziesz pisać równie cudownie jak piszesz i może też powstanie coś nowego :) Jednym słowem czekam na nowości. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :*
To ostatni rozdział. Nie Epilog. Epilog jeszcze będzie. Spokojnie.
UsuńPłakałam. Co rzadko mi się zdarza. Może nie jestem twardziele, ale rzadko płaczę nad jakąś historią, ale ta mnie poruszyła.
OdpowiedzUsuńUważam, że zakończyłaś w świetnym momencie. Wszystkie wątki wpsaniale dokończyłaś, i chociaż jest ochota na więcej, to nie ma żadnej tajemnicy, która może nas popchnąć do zamachu na Ciebie.
Brawo... Naprawdę, gratulacje =)