piątek, 15 marca 2013

(24.) Kiedy czas zaczął się rozmywać


                Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, wiem, że gdzieś po drodze zatraceni w monotonii zapomnieliśmy o tym co tak naprawdę między nami było. Że zgubiliśmy wtedy nie tylko tę nienawiść, ale też tę nikłą, a jednocześnie silną miłość. Ona nie umarła, ale gdzieś zniknęła.
                Koniec lata był tego roku wyjątkowo ulewny. Tamtego dnia też padał deszcz.
         Niedziela rano. Jak zawsze wstała pierwsza. Gdy zszedłem do kuchni, stała z kubkiem kawy wpatrując się w krajobraz za oknem. Duże zielone oczy błyszczały od łez. Ścięta na bok grzywka w kolorze wina jak zawsze uciekła z wysokiego koczka i opadła na czoło. Chude ręce w rękawach mojej granatowej koszuli zdawały się być jeszcze bardziej kruche niż zawsze.
Gdy stanąłem w progu odwróciła się w moim kierunku. Stary szary kubek z Kubusiem Puchatkiem postawiła na kuchennym blacie przy zlewie. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Była zmęczona.
                Chude ręce objęły mnie w pasie. Zimne dłonie złapały moje ramiona. Przylgnęła do mnie całym ciałem. Schowała głowę w moich ramionach. Płakała. Znów płakała. I znów nie chciała dać sobie pomóc.
Ciepłe usta złożyły pojedynczy pocałunek na moim obojczyku, do którego była przytulona jej twarz.
Dziękuję.
Jej oczy mówiły wszystko to, czego usta nie chciały wyjawić.
- Chcę zatańczyć – zachrypnięty głos dochodzący z okolic mojego karku nie brzmiał jak Jej głos. Ale czułem jak drżą jej struny głosowe.
Przymknąłem oczy i skinąwszy głową pocałowałem ją w czoło. Zaknęła oczy i wtuliła się we mnie jeszcze mocniej.
Drobne gesty.
                Gdy znów zobaczyłem ją ubraną w zieloną koszulę, ciemne spodnie i buty na wysokich obcasach, ze starannie zawiniętym kokiem na głowie, z mocno pomalowanymi oczyma, przypomniałem sobie pierwszy dzień, tej dziwnej znajomości. Ten, w którym spotkałem ją po raz pierwszy po latach. I zdałem sobie sprawę, że mimo wszystko wolałem ją w mojej za dużej koszuli, roztrzepanych włosach i okularach pochyloną nad notatnikiem. Taką, która była moja. I niczyja inna.
                Nie wysiadła z samochodu od razu gdy się zatrzymał. Kilkanaście minut siedziała w środku, cały ten czas patrząc przed siebie. Jeden martwy punkt dokładnie naprzeciwko. Tabliczka, a dokładniej biały napis.
 Pamięci Cassandry Green.
Piękny gest. Ale ona wciąż jeszcze była słaba. Choć może wcale nie tak bardzo, jak wszyscy sądzili.
                Ostatnie promienie zachodzącego słońca przebiegły po lustrze i zniknęły, pogrążając salę treningową w zupełniej ciemności. Stare zawiasy zaskrzeczały lekko, jakby żaląc się na swój los. Podłoga skrzypnęła pod ciężarem jej stóp. Stukot obcasów poniósł się echem pod wysokie sklepienie dużego pomieszczenia. Stanęła na środku sali, zdjęła wysokie obcasy, włosy splątała w kok wysoko na głowie, nie pozwalając nawet grzywce opaść na oczy.
                Odrzuciła głowę w tył i wspięła się na palce. Ściągnęła łopatki, rozłożyła ręce na boki. Zaczęła wirować. Po tylu latach, wciąż to potrafiła. Lekko, z gracją. Ale szarpało nią. Nie pozwoliła mi wejść na salę. Kazała czekać przy drzwiach. Patrzyłem, jak wiruje. Słuchałem jak jej stopy wybijają o posadzkę idealny rytm. Ale znów się ode mnie odcięła.
                Tusz do rzęs spływał po policzkach dwom czarnymi strumieniami. Duże oczy, pełne łez patrzyły na mnie odbijając srebrne światło księżyca. Nic nie powiedziała. Tylko zamknęła oczy i wtuliła się w moją klatkę piersiową. Dla niej to było najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Oduczyliśmy się używać słów. Przygryzłem usta. Jednak to milczenie czasem tak cholernie mocno krępowało.
                Zasnęła w samochodzie, ubrana w moją marynarkę, owinięta znalezioną w samochodzie bluzą. Wyglądała tak delikatnie i krucho, jak lalka z porcelany. Bałem się ją podnieść, ale nie chciałem jej budzić. Gdy położyłem ją na łóżku, nie pozwoliła się odsunąć, zabrać sobie marynarki, zdjąć koszuli.
                Nie zasłoniłem rolet, więc poranne słońce wdarło się do mieszkania. Pasek od spodni wpijał mi się w biodro, koszula uciskała w okolicach kołnierzyka. Ale zielonooka spała z głową wciśniętą mocno w moje ramiona, wtulona w tors, uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch. Przymknąłem powieki i zamykając ją w swoich ramionach pocałowałem w czoło, w nos, w policzek, za uchem. Mruknęła i uśmiechnęła się przez sen, jeszcze mocniej wciskając się w materac.

                Miała dziwny zwyczaj wstawać w niedziele wcześniej. Nigdy go nie rozumiałem, bo nie chodziła do kościoła. Ale tamtego dnia zadałem jej to pytanie. W odpowiedzi uśmiechnęła się delikatnie.
- Moja mama chodziła do kościoła. I zabierała mnie ze sobą. Po jej śmierci przestałam tam chodzić. Ale nie umiem spać.
Odsunęła krzesło od stołu, złapała paczkę papierosów i wspięła się na blat w kuchni. Usiadła po turecku, przodem do okna, które otworzyła i wyjąwszy jeden ze zwitków z opakowania przystawiła do niego zapalniczkę. Zapach tytoniu rozniósł się po domu i wdarł do moich płuc.
 Włosy opadły nie dbale na bluzkę z logo Beatelsów, która dawno już przestała być moja. Głowę odchyliła do tyłu wypuszczając z ust dym z papierosów. Oczy miała zamknięte, uśmiech błąkał się po jej ustach.
                Objąłem ją w tali, wtuliłem się w jej plecy, głowę kładąc na jej ramieniu. Odchyliła głowę opierając ją o moją i przejechała nosem po lin mojej szczęki. Przymknęła powieki, marszcząc nos rażona promieniami słońca. Ciepły wiatr wdarł się do domu rozwiewając długie loki. Zielone oczy zaświeciły się promieniem słońca.
- Niech to zostanie na zawsze - szepnęła cicho, prawie niesłyszalnie.
I tylko uśmiech, który tańczył na jej wargach jak zboże na wietrze, wydawał się jakiś smutny.

                Czekała na mnie. Siedziała w dużym pokoju, na kanapie. Bez notesu i długopisów. Nie miała na sobie mojej za dużej bluzki, włosy nie były w nieładzie. Dłoń trzymała mocno kubek z parującą kawą.
Była zdenerwowana. Pomimo kilku okien otwartych na oścież, każdy centymetr domu wypełniał ciemny tytoniowy dym.
                Coś było nie tak. Gdy pochyliłem się, żeby ją pocałować odwróciła głowę pozwalając mi musnąć jedynie swój policzek.  Spojrzałem na list, leżący na stole przed nią. Gruba koperta zaadresowana pochyłą czcionką. Już go widziałem, choć starała się go ukryć.
- Dostałam się na Sobornę - chrypa była już zupełnie naturalną rzeczą w jej głosie. - Wyjeżdżam - słona kropla potoczyła się po jej policzku i spadła na kremowe spodnie stając się mokrą plamką.
Opadłem na kanapę obok niej i pochyliłem się tak, aby patrzeć w jej oczy.
- Damy radę - zamknęła oczy, oddychała moim powietrzem.
Pokręciła głową.
- Ja nie dam Liam - tak rzadko mówiła do mnie po imieniu.
Moje ręce powędrowały na jej ramiona.
- Dasz Arianna, dasz - przyciągnąłem ją do siebie. Pocałowałem we włosy, kryjąc w nich głowę.
                Trzęsła się, drżała. Była krucha, delikatna. Tak łatwo było ją zranić, stłuc. Zniszczyć.
Jej dłonie objęły mnie za kark. Ciepły oddech ogrzewał moje policzki. Zacisnęła oczy, zagryzła usta.  Pozwoliła pocałować się w usta, w zaciśnięte usta, w nos, w czoło, w policzki. Przyciągnęła mnie do siebie i przytuliła swoje czoło do mojego czoła. Musnęła nosem mój nos.
                Czarny notes pełen poszarpanych na brzegach, pomiętych lekko kartek leżał na stole w dużym pokoju prosząc bym go dotknął. Kubek z kawą postawiłem na szklanym blacie stołu. Odsunąłem krzesło i opadłem na nie ciężko. To było zbyt wiele.
Większość rysunków była wykonana ołówkiem. Kilka długopisem. Były różne. Radosne smutne. Była tęcza, malowana czarną kredką. Był Kasztan. Był Will i była dziewczyna tańcząca z parasolem w deszczu. Była Cassandra Green. Była Alexa i Kevin. Było kilka krajobrazów. Konie pędzące galopem oddane tak prawdziwie jak fotografia. I puste kartki. Zamknąłem skoroszyt i rzuciłem nim lekko na blat. Jedna kartka w kratkę wysunęła się zza okładki i spadła na drewnianą posadzkę.
                Kevin Green stał na szczycie klifu wpatrując się gdzieś w dal. Stał na krawędzi, czubki palców były za krawędzią. Chmury wisiały na niebie. A on miał zamknięte oczy, twarz wystawioną na wiatr. Jakby przygotowywał się do skoku. Zamknąłem oczy. Tak poradziła sobie z tęsknotą za bratem. Cienie wyciągały ku niemu swoje dłonie. Potwory spod łóżka.
                Krzyczała. Tej nocy po raz pierwszy od dawna krzyczała. Rzucała się po łóżku. Nie dała się przytulić, nie pozwoliła się uspokoić. Tej nocy to nie był koszmar. To nie były potwory spod łóżka.
To był nawrót. Kolejny.

               Poranek był cięższy niż kiedykolwiek. Rano zastałem ją w kuchni, bladą, zapadniętą ze łzami w oczach. Odcięła się. Spoliczkowała.
- Odejdź Liam - głos miała tak słaby, szept był niesłyszalny.
- Słucham?
- Odejdź - powtórzyła. Tym razem głośniej. Wyraźniej.
Złapałem ją za ramiona, przyciągnąłem do siebie, wpiłem się w jej usta. Szarpała się rzucała, a jednocześnie pozwalała się całować. Zacisnęła pięści na materiale mojej koszulki.
- Zaprzecz. Powiedz, że tego nie chcesz - rzuciła błagalnym tonem.
Nie puściłem jej.
Pozwalała się całować. I krzyczała przez pocałunki.
- Ja cię zniszczę Liam. Nie pozwól mi.
Zamknąłem oczy przytulając ją do siebie.
Odepchnęła mnie.
- Poweidz! Powiedz! Zaprzecz temu co się tutaj dzieje! Zabij to, co nie powinno istnieć! Odejdź. Odejdź, nim będzie za późno. Nim pozwolisz mi się zniszczyć. Tak zniszczę tylko siebie. Odejdź. Za tydzień już mnie tu nie będzie. Przestań o mnie myśleć. Proszę.
Opadła na kolana, skuliła się. I nie przestawała prosić. Błagać.
Klęknąłem obok niej, złapałem jej twarz w dłonie i podniosłem do góry. Wepchnęła mi w dłoń ciemno srebrne serce na łańcuszku.
- Tylko nie zapomnij o mnie.
                Odchodzenie jest ciężkie.
- Mogę mieć jedną prośbę? - skinęła głową. - Pocałuj mnie, nim odejdę. Ten jeden, ostatni raz.
                Uśmiechnęła się blado, gdzieś po między łzami płynącymi po jej białych jak śnieg policzkach. Wspięła się na palca, złapała moją twarz w dłonie i pocałowała. Mocno. Pozwoliła przyciągnąć się do siebie, podnieść i wtulić mocno w klatkę piersiową. Na jedną krótką chwilę znów była moja.
- Zobaczę cię jeszcze kiedyś?
Pokręciła głową całując jeszcze raz.
                A potem zamknęła drzwi przed nosem.
Kiss me hard, before you go…



Przed ostatni rozdział. To już prawie koniec. Dziękuję za 6 tys wejść. Tytuł to przetłumaczony fragment pioenki linkin park " New Divide"

5 komentarzy:

  1. Ach jak smutno, że to już koniec :C wyjątkowo piękny ten rozdział. Widać jak dużo serca włożyłaś w napisanie go... no i całego opowiadania też.

    OdpowiedzUsuń
  2. To już prawie koniec? Jak ja to przeżyję, pomyślałaś o tym? xD Ale zgadzam się z przedmówcą, wyjątkowo piękny rozdział tylko taki... smutny? Nie wiem, ale myślałam, że będzie weselszy... chociaż ja jestem trochę nienormalna, myślę inaczej niż wszyscy. Czekam na ostatni rozdział :)

    Pockerowa **

    OdpowiedzUsuń
  3. Strasznie smutne zakończenie rozdziału, czemu on w ogóle zgodził się na to, żeby odejść?! Powinien zostać, walczyć o nią, nawet pomimo tych wszystkich przekonywujących słów, które wypowiedziała. Przecież oni się kochają...
    Pozdrawiam. xxx [ http://rok-w-raju.blogspot.com ]

    OdpowiedzUsuń
  4. Och jakie to piękne. Rozczulił mnie jakoś ten rozdział, jest takie piękny i taki smutny, ale właśnie to mnie w nim urzekło :D
    Ale jak to już prawie koniec, przecież ja nie wytrzymam bez tego cuda :)
    Pozdrawiam i przesyłam całuski :*

    OdpowiedzUsuń
  5. Składam ci pokłon mistrzu. Nie będę się rozpisywać, nie umiem.

    OdpowiedzUsuń