sobota, 15 grudnia 2012

(21.) Za wszelką cenę.




Do dziś nie umiem nie dziękować Bogu za deszcz, który spadł tamtego dnia.
Do dziś nie umiem powiedzieć, że wybaczyłam Bogu za niesprawiedliwość jaka zdaje się mnie dotykać bardziej niż kogokolwiek.
Po dziś dzień jestem wdzięczna Willowi, za to, że przyszedł tam ze mną.
 Że nic nie mówił gdy stałam z zaciśniętymi powiekami, naprzeciwko wejścia.
Gdy łykałam łzy pomieszane z tuszem do rzęs.
 Że nie pobiegł za mną, gdy odwróciłam się na pięcie i uciekłam.
Że pozwolił mi na to.                                                                                                                            
Po dziś dzień jestem wdzięczna Ellaine, która po raz kolejny tamtego dnia dała mi nadzieje.
Po dziś dzień zastanawiam się co by było, gdyby ktoś  inny oddał mi krew. Czy moje życie potoczyłoby się inaczej?

Deszcz zacinał. Gęste strumienie wody spływały po szybach kościoła.   Nie miałam siły aby przejść na początek kaplicy. Siedziałam w przed ostatniej ławce, skulona, roztrzęsiona , skryta w ramionach Willa.
Dreszcze nie ustawały, z płaszcza ciekły strużki wody równie rzęsiste co łzy, roszące moje policzki.
Żegnałam Go na swój własny sposób.  Od chwili w której się obudziłam, w szpitalu. Od chwili, gdy zobaczyłam zapłakaną Aleksę przy moim łóżku. Od chwili gdy zobaczyłam strach i ból czający się w jej oczach. Od chwili w której po prostu pokręciła głową i przytuliła się do mnie z całą, dziecięcą wręcz ufnością. Od tamtego momentu nie wypowiedziałam ani słowa.
Will, Aleksa, Ellaine, nawet ojciec. Wszyscy milczeli. Choć wszyscy czekali aż z moich ust padnie choć jedno słowo.
Ale moje usta nie były do tego zdolne. Wargi zbytnio drżały, przez spazmy wstrząsające zarówno ciałem jak i duszą.
Łzy w końcu przestały płynąć. Skończyły się.  Dreszcze w końcu ustały. Ale nie mogłam ustać o własnych siłach.
Nie patrzyłam na trumnę gdy zakopywali ją w ziemi. Nie patrzyłam na  Aleksę, kulącą się w sobie pod spojrzeniem wszystkich tych ludzi. Kryłam twarz w ramieniu Willa, tak jak kiedyś w Jego.  Dziennikarze nie potrafili nie być nachalni, musieli zadać pytania.
Ludzie, których nie pamiętałam, twarze, których nie znałam. Przewijali mi się przed oczami. Wszyscy składali kondolencję. Wciąż nie odpowiadałam.  William kiwał za mnie głową, odpowiadał i przygarniał mnie do siebie mocniej, jakby chcąc chronić przed światem.
Ellaine stała po prostu obok trzymając mnie za ramie. Ściskała za rękę, uśmiechała się smutno, jakby a wszelką cenę pragnąc mi pokazać, że choć Jego już nie ma to świat jeszcze się nie skończył.
Tłum się oddalił, ludzie stali w grupkach, rozmawiali, uśmiechali się. Aleksa pomimo czerwonych, podkrążonych oczu starała się pokazać, że jakoś sobie radzi. Wszyscy się trzymali. Poza mną.

Zostawiłam przyjaciół, wolnym chwiejnym krokiem podeszłam w końcu do nie zakopanej jeszcze dziury w ziemi. Zacisnęłam powieki patrząc na nagrobek z imieniem matki. Odwróciłam się i spojrzałam na prostą czarną trumnę, symbolicznie posypaną piaskiem. Kolana się pode mną ugięły, tak jak pod wpływem wiatru i delikatnych kropli deszczu uginały się gałęzie rozpościerającego się nade mną drzewa. Bezwładnie osunęłam się na ziemię i skuliłam kryjąc twarz w dłoniach. Nie miałam już siły płakać. Skończyły mi się łzy. Kuliłam się, cierpiąc męki tak jakby teraz to mnie śmierć wyrywała duszę.
Czyjaś dłoń miękko opadła na moje ramię. Miękkie, ciepłe ramiona przyciągnęły mnie do siebie, otulając przyjemnym zapachem. Spierzchnięte usta złożyły na moim czole delikatny pocałunek. Dłoń wcisnęła w moją dłoń granatową różę.
Zacisnęłam pieść na łodydze kwiatu, pozwalając kolcom wbić się w skórę.
Ciałem znów wstrząsnął dreszcz, gdy wreszcie odważyłam się unieść powieki i po raz ostatni spojrzeć na trumnę, którą zaczęto zasypywać piaskiem. Chuda, blada ręka wysunęła się w stronę wyrwy w ziemi i cisnęła różę. Kwiat opadł na czarne, lakierowane drewno z głuchym łoskotem i został zasypany.
Pożegnałam Go.

Kolce zdołały przebić skórę i piękna, karminowa kropla spływała po mojej dłoni. Zatańczyła przez chwilę na koniuszku palca i nie pewnie oderwała się od opuszka.
Sina dłoń otworzyła się, czekając aż kropla uderzy o jej powierzchnie. Roztrysnęła się ognistą czerwienią plamiąc białą skórę. 
Nie byłam w stanie patrzeć na przesyconą czerwień, kontrastującą z śnieżną wręcz bielą. Obróciłam twarz, kryjąc ją w połach jego marynarki.  Łzy znów płynęły po moich policzkach, ciągnąc za sobą tusz, który pozostawiał błyszczące ślady na gładkim materiale, idealnie wyprasowanej czarnej koszuli.  Do nozdrzy dobijał się zapach, który zdawał się być najsłodszą pociechą w obliczu cierpienia. Zapach przyjemny, słodki, znajomy, ale było w nim coś z gorzkiego, bolącego milczenia. Zagryzłam zęby, aby wargi i podbródek przestały wreszcie drżeć. Zacisnęłam powieki pozwalając jego ramionom odciąć mnie zupełnie od rzeczywistości.
Trwaliśmy tak, ja skryta w jego ramionach, on z głową pochyloną ku ziemi i równie mocno co ja zaciśniętymi oczyma. Objęłam go mocno w tali, wciskając się jeszcze bardziej w jego ciało. Ciepło które od niego biło przeszywało mnie na wskroś i zdawało się kłuć w serce.
Poły marynarki zatrzepotały na wietrze, który uderzył w dwoje rozpaczających ludzi z ogromną siłą. Zdawał się wbijać w moje ciało jak setki noży, uderzył w twarz, ścierając delikatne rumieńce z rozgrzanych polików. Rozwiał włosy, siłą wepchnął ogromny haust powietrza do płuc. Czułam jak na moje zmarznięte, przemoknięte ramiona opada ciężka marynarka.

Bukiet czarnych róż spoczął na szczycie sterty ułożonej z wieńców.
Każda róża była w idealnej tonacji czerni i ani o ton za jasna czy za ciemna. Nie pozwoliłabym sobie na to. Łzy stały w moich oczach tak samo jak przez cały ten czas.
Cmentarz był pusty, jedyną osobą poza mną zdawał się być wiatr tańczący w alejkach, porywający za sobą pierwsze opadające liście.
Przymknęłam powieki pozwalając jego delikatnym dłonią połaskotać mnie po policzkach. 
Nie umiałam spojrzeć na płytę nagrobka. Nie umiałam spojrzeć na Jego imię wypisane ozdobnymi literami tuż obok imienia mamy.
Od pogrzebu minął prawie miesiąc.
Od trzech tygodni pojawiałam się tutaj dzień w dzień z bukietem idealnych czarnych róż.
Od tak samo długiego czasu Aleksa nie wychodziła z domu. Snuła się po nim bez celu, bała się spojrzeć prawdzie w oczy.
Od chwili gdy moja ręka cisnęła granatową różę do wyrwy w ziemi, każdego dnia obok bukietu ode mnie spoczywa jedna granatowa róża.
Jedna granatowa róża, z gatunku tych, które rosną tylko w jednym, jedynym Manchesterskim ogrodzie.
Jedna, jedyna granatowa róża, przesiąknięta zapachem tamtych perfum.


                Nie widziałam Liama od tamtego dnia. Jedynie róża była dowodem na to, że pojawiał się na cmentarzu każdego dnia. William i Ellaine mówili, że znika na całe dnie. Żadne z nich nie wspominało o tym, że każdego dnia ucina jedną granatową różę z ogrodu matki. Ale mogli nie wiedzieć.
Aleksa zupełnie zamknęła się w sobie. A ja nie miałam jak jej pomóc.
Próbowałam nauczyć się żyć od nowa.  Próbowałam nie myśleć o Kevinie. Dnie mijały szybko, uczyłam się, szykowałam do przeprowadzki. Noce były straszne.
Krzyczałam. Budziłam się. Śniły mi się koszmary.
Otwierałam oczy i przez kilka pierwszych sekund czekałam aż usłyszę Jego głos. A potem zdawałam sobię sprawę, że Jego już ze mną nie ma. I że nigdy nie będzie.  I wtedy, sen już nie przychodził.
Bałam się zejść do kuchni. Bałam się sięgnąć ukochany kubek. Bałam się wypić kakao. Gdy mogłam uciekałam z domu. Ale nie mogłam, nie chciałam przeprowadzić się do Crassenderów, choć oni tak gorąco zapraszali. Will rozumiał. Ellaine, która przez cały ten czas tam pomieszkiwała też nie próbowała mnie przekonać.
Wiedziała, że sama musiałam wygrać ze strachem.

Ale tej nocy za bardzo bolało. Koszmary były zbyt realne. Tej nocy po raz pierwszy to On był w moim koszmarze. Tamtej nocy to On stał się moim potworem spod łóżka.
Marmurowe kafelki, zdawały się być  sto razy zimniejsze niż zwykle,  a jednocześnie parzyć.  Każdy krok zdawał się odbierać mi powietrze. Gdy otwierałam szafkę i szykowałam kakao, tak naprawdę czułam się jakbym obserwowała to z boku, a po kuchni krzątał by się On.  Ale choć bardzo chciałam to nie mogła być prawda.
Usiadłam na parapecie i patrzyłam na gwiazdy. Czułam Jego wzrok na sobie, tak samo mocno jak tamtego dnia gdy siedziałam z nim w kuchni przed ich ślubem.
Tamtego dnia, wszystko zaczęło się sypać.
- Nie top łez w kakale, będzie nie smaczne - głos Aleksy wyrwał mnie z zamyślenia.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie blado, ale uśmiech nie objął oczu.
Skinęłam jej lekko głowa i podciągnęłam kolana pod brodę dając znak aby usiadła.
Oparła się o szybę i odrzuciwszy głowę do tyłu przymknęła powieki.
Dopiero w srebrnym, księżycowym świetle zdałam sobie sprawę z tego jak w ciągu ostatnich kilku tygodni schudła i zmieniła się Aleksa. Duże, świecące oczy stały się matowe, patrzyły na świat przez pryzmat zmęczenia.  Zgrabna, szczupła sylwetka zniknęła. Gdy opierała się o szybę, przez koszulkę mogłam policzyć każdy krąg kręgosłupa, widziałam każdą kość ramion i obojczyki.  Policzki się zapadły, zniknęły z nich delikatne rumieńce.
- Pamiętasz jak twoja mama umarła, ktoś napisał artykuł do gazety. Zacytował w nim fragmenty z pewnego bloga… - słowa ledwo przechodziły przez jej gardło. Dławiła się nimi, tak samo jak ja powietrzem. -   Twój brat uparł się, żeby podziękować tej bloggerce. Bo napisała wtedy coś… odmiennego. Coś co nikogo nie obarczało winą. Coś co miało ludziom uświadomić jak wiele złego popełniają. Tak właśnie poznałam Kevina. To ja pisałam tamtego bloga. To ja byłam Somethingdifferent.
Znów jedynie skinęłam głową zaciskając dłoń na kubku płynnej czekolady. Z moich oczu nieustannie właściwie toczyły się łzy. Nie hamowałam ich, nie tłumiłam.
Nie liczyłam…

- Myślisz… myślisz, że kiedyś będzie dobrze? - zapytała Aleksa zaciskając dłonie na krawędzi parapetu.
- Kiedyś… - słowo wypowiedziane po miesiącu nieustannego milczenia smakowało gorzko.
Ostro.
Obco.
Niebieskie oczy kobiety spojrzały na mnie z uwagą spod wachlarza jasnych rzęs.  Zagryzła czerwone jak krew, popękane i poranione usta tak mocno, że wargi pobielały. Patrzyłam jak jej ciało przeszywają dreszcze, jak zaczyna się trząść i drżeć.  Otoczyłam blondynkę ramionami, przylgnęła do mnie ufnie niczym dziecko. Trzęsła się, a ja drżałam razem z nią. Ale po raz pierwszy to ja byłam potrzebna komuś, a nie ktoś mnie. 






Nie będę udawać skromnej. Podoba mi się ten rozdział.

Jego treść... pozostawiam do oceny wam.


Opowiadanie nieubłaganie zbliża się do końca. Epilog powinien pojawić się jeszcze przed nowym rokiem. 






Czytasz = Komentujesz
WSPIERAM AKCJĘ

5 komentarzy:

  1. Ech nie tylko nie koniec tego cudeńka, jak ja będę żyć bez twojego opowiadania, nie wyobrażam sobie tego,zwłaszcza że ten rozdział jest cudowny. Kocham twojego bloga i tyle :** A teraz zapraszam na nn u mnie na http://kochamy-skaczemy.blogspot.com/. Liczę na komentarz i pozdrawiam :**

    OdpowiedzUsuń
  2. No, no, no :) jestem z ciebie dumna! Prawie żadnych błędów! No i ta treść... Jak piszesz tak teraz, to co będzie za parę rozdziałów?

    OdpowiedzUsuń
  3. DLACZEGO on umarł? O_o Paranoja, bez niego wszystko się posypie ;(
    Piszesz genialnie, tylko mam wrażenie, jakbyś zmierzała do tego, żeby na ostatniej stronie uśmiercić Ariannę. Cały czas mam takie przeczucie, co mnie dobija, bo chyba nikt by nie był zły, gdyby ta historia trwała, trwała, trwała i trwała... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że tak sądzisz, ale to zdecydowanie nie jest historia z typu tych, które mogą trwać i trwać w nieskończoność. Ta historia ma określonych bohaterów, określone zdarzenia, określony początek i określony koniec.
      Co do moich planów na temat panny Green ... nie skomentuje. Koniec już blisko, a wówczas zrozumiecie jaką przewidziałam dla niej przyszłość.

      Usuń
  4. Zaczynam się robić histeryczką. Płacze razem z bohaterką.
    Dobra, teraz siedzę w dole.
    Nie możesz napisać happy endu?
    Ojej no;c
    Naprawdę, oddawaj ten talent!:3

    OdpowiedzUsuń