niedziela, 7 października 2012

(18.) "Dorosłaś. A ja szukam odpowiedzi, gdzie byłem w tym czasie. "


U2 - With or without you lub może po porostu przeczytajcie w ciszy. 


Miałam coraz mniej siły aby walczyć z napadami. Przywykłam już do tego, że po prostu przychodziły. Nie zmieniło to faktu, że wciąż ich nienawidziłam. By je po prostu zaakceptować? Nie ma nawet takiej opcji.

Moje krzyki… żaden inny pacjent tak nie krzyczał. Nikt. Moja choroba ich przerastała. To było zbyt wiele. Nikt nie wiedział co ze mną zrobić. 

Ataki nasiliły się po tym jak widziałam Liama. Nie wiedziałam, jak byłam w stanie spojrzeć mu prosto w oczy i pustymi zimnymi tęczówkami patrzeć na jego łzy. Nie potrafiłam uzmysłowić sobie, jak udało mi się patrzeć mu w oczy i kłamać. 

Ale po tamtym dniu przyszło rozwiązanie. 

Westchnęłam i otworzyłam oczy, zagryzając wargę. W dłoniach trzymałam ciepły kubek pełen kakao. 

Ponoć działa na mnie jako pozytywny stymulator. 

- Cześć - odwróciłam głowę patrząc w oczy mojego przyjaciela. 

- Witaj - spuściłam wzrok, czując jak widok przysłania mi kotara łez. 

Usiadł na krześle obok mojego łóżka bezradnie rozkładając ręce. 

-Po co tu przyjechałem? 

Wypuściłam z płuc powietrze, obserwując jak mój oddech rozdmuchuje czekoladowy roztwór. 

- Bo jesteś mi potrzebny. 

Skinął głową. 

- Jasne - słaby uśmiech igrał na jego wargach, ale doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, że jest wymuszony. 

- Czy jestem samolubna? - młoda dziewczyna spacerująca po ogrodzie kliniki za oknem ściskała coś kurczowo w rękach przyciskając jednocześnie do piersi, starszy pan siedział na ławce kołysząc się w przód i w tył, siwawa kobieta w średnim wieku kręciła się w kółko,, a ja spoglądałam na to leżąc w swoim łóżku, trzymana pod kluczem. 

Przy problemach niektórych ludzi tutaj, to co działo się ze mną zdawało się być błahostką, choć byli i ludzie, którzy cierpieli na schorzenia w ogóle nie wymagające przebywania w szpitalu. 

- Nie rozumiem pytania - przeszyłam go uważnych spojrzeniem, głośno przełykając ślinę. 

- Znam te sztuczki Will - mój głos drżał. - Sama też je stosuje. Ale doskonale wiesz, że na mnie wymajające odpowiedzi nie działają. 

Podniósł w końcu wzrok z czubków swoich butów i przeniósł go na moją twarz, lustrując każdy jej centymetr, jakby szukając czegoś. 

- Co się stało? - przełamałam w końcu nieznośną ciszę panującą między nami. 

Taką, do jakiej nie przywykłam. Nie w towarzystwie Williama. 

Ale moje słowa dźwięczały głuchym pogłosem po pustej sali, niknąc w przestrzeni, jednocześnie wciąż wisząc w powietrzu. 

- Dorosłaś. A ja szukam odpowiedzi, gdzie byłem w tym czasie. 

Spuściłam powieki, zamykając łzy w ciemnej klatce. Jednak pojedynczym kropom udało się uciec i tocząc po moich bladych, zapadniętych policzkach wpaść do kubka pełnego kakao. 



Kochał jak brat, opiekował się jak ojciec, troszczył się niczym chłopak i rozumiał wszystko jeszcze zanim padło jakiekolwiek słow. 

Zjawiał się zawsze, gdy zdawał się być potrzebny. Tak samo było i tym razem, starczyło jedno słowo, a on przyjechał. Po części zdjął z z Kevina ciężar, jakim naprawdę się stała. 

Gdybym wcześniej popatrzyła na to z boku, wiedziałabym, że zniszczyłam im życie. Zarówno Kevinowi, jak i Willowi. Ale nie byłam w stanie się pozbierać. A oni nie chcieli mnie zostawić. Choć, wbrew pozorom, gdyby to zrobili, być może wcześniej zrozumiałabym to, do czego niestety potrzebna mi była tragedia. 

- Jestem pieprzoną egoistką- szept, jaki uciekł z mojego gardła dławił się słowami, które wypowiadałam. Drżący i na swój sposób pusty, nie wnoszący do rozmowy nic, wniósł jednak coś do mojego życia. - Willie - jego tęczówki świdrowały mnie na wylot, gdy wypowiedziałam zdrobnienie, którego nie używałam od dzieciństwa. - Boże ja przepraszam. Cholera ! Jestem egoistką. Pieprzoną egoistką. Pustą samolubną niszczącą wam życie, wysysającą energie i nie dającą nic w zamian jebaną idiotką - początkowy krzyk, który zapoczątkował owy akt nienawiści do samej siebie, który spokojnie można by okrzyknąć mianem masochistycznej autoagresji, przerodził się w zdławiony szept, czyli dokładnie taki, jaki ostatnio najczęściej wydobywał się z mojego gardła. 

Wyrwałam kable z ręki, urywając podającą mi nieustannie pokarm do żył kroplówkę. 

- Arianna! - Will krzyczał coś do mnie i choć nie wiedziałam co, to pierwszy raz w czasie ataku, pomiędzy przeraźliwym krzakiem, a rzucaniem się po łóżku, kontaktowałam co się ze mną działo. Okres od początku napadu, do chwili, w której wszystkie moje zmysły powróciły do normy nie był czarną dziurą. 



Zatoczyłam koła dłońmi, rozmasowując obolałe nadgarstki, które podczas mojego szału skrępował mój przyjaciel. 

- Dobrze, że pan tu był - lekarz zwrócił się do młodego arystokraty. - Pierwszy raz zdarzyło jej się coś takiego. Nigdy nie miała napatu autoagresji - zmarszczyłam się lekko, zdenerwowana faktem, że doktor mówi o mnie w taki sposób, jakby w pomieszczeniu wraz z nimi znajdowała się powietrze, a nie ja. 

Chrząknęłam znacząco, mierząc mężczyznę w średnim wieku zimnym spojrzeniem spod uniesionych, nie skorygowanych brwi. 

- Panno Green, jak pani się czuje? 

- Dobrze - odpowiedziałam gładko, kłamanie bez zająknięcia wyćwiczyć zdążyłam bowiem do perfekcji. 

Jedna uniesiona brew do góry i pytające spojrzenie. On zawsze wiedział, kiedy nie mówię prawdy. 

Zagryzłam wargę gdy tylko lekarz opuścił salę, czekając na słowa, które zaraz padną z ust blondyna. 

- Arianna - wiedziałam, że to będzie poważna rozmowa, o normalnie raczej nie zwracał się do mnie pełnym imieniem. Ale z drugiej strony… cały ten dzień był jakiś taki poważny, przygnębiający i mijał w atmosferze, jakby ktoś umarł. - Co się z tobą dzieje? O co z tym wszystkim chodzi? Czegoś mi nie powiedziałaś. Ja nie pytam. Ja to wiem - świdrujące spojrzenie jego tęczówek zdawało się przewiercać mnie na wylot. 

Ta powaga, w jego głosie i zwykle radosnych fiołkowych oczach. To mnie przygnębiało. Rujnowało… Ale jednocześnie cały czas wiedziałam, że w końcu, prędzej lub później Will będzie musiał poznać prawdę. 





Odrzuciłam głowę w tył, opierając ją o zagłówek łóżka wzięłam głęboki wdech, nieustannie czując nie ustępujący choć na chwilę świdrujący wzrok Wiliama. 

- Zakochałam się - spojrzałam mu prosto w oczy i dostrzegłam w nich zrozumienie. - W niejakim Liamie Crassenderze - nie takiej reakcji spodziewałam się wypowiadając imię i nazwisko jego bliźniaka, ale mój przyjaciel po prostu skinął głową. - Tylko, że chociaż go pokochałam, to wciąż nie potrafiłam przestać nienawidzić - po twarzy arystokraty przemknął cień. - I wiesz co jest najzabawniejsze? Że ze wszystkim co z nim związane tak jest - prawie krzyczałam, choć na chwilę zapominając o tym, że jestem w szpitalu. - Kocham go, a jednocześnie nienawidzę. Chcę go w każdym tego słowa znaczeniu, jednocześnie separując się od niego. Całuję go, jednocześnie odpychając. Pragnę go i potrzebuję, jednocześnie przez niego zapadając na zdrowiu jeszcze bardziej - przeniosłam wzrok z widoku za oknem na twarz przyjaciela. - On jest moim lekiem na wszelkie zło, chwilą zapomnienia, od świata, który zdaje się być taki straszny właśnie z jego winy. On jest Jackiem Danielsem, a ja alkoholikiem. On jest amfetaminą, a ja narkomanem - łzy przysłoniły pole widzenia, sprawiając, że umilkłam tłumiąc w sobie cierpienie, tak jak zawsze. 

- On też cie kocha - słowa rzucił w przestrzeń, zabierając kurtkę i wychodząc z sali. Nie pożegnał się. Nie musiał. Bo wiedziałam, że gdy tylko zgaśnie we mnie chęć bycia samemu, on tu wróci. 

Znaczenie zdania, które powiedział dotarło do mnie dopiero w nocy, gdy leżałam na mokrej od słonych kropli poduszce wpatrując się w księżyc pustymi oczyma, trzęsąc się z zimna, pomimo nieznośnego upału panującego na zewnątrz. 

W idealnej ciszy i skupieniu wsłuchując się w lekki stukot kropli ciepłego letniego deszczu i obserwując jak powoli, rozbijając się o szyby spływają po nich, niby ścigały się, która szybciej spłynie, nagle zapragnęłam wyjść poza klinikę. Choćby do ogrodu, którego wciąż nie pozwolono mi zwiedzić. 

Spojrzałam na luźne szare dresy i czarną za dużą na mnie męską bluzkę, po czym złapałam w dłoń bluzę i rzuciłam się w szaleńczy bieg przez szpitalny korytarz. 

Nie wiedziałam kiedy wypadłam przez drzwi, czując świeże, pachnące latem powietrze w płucach. Kiedy wystawiłam twarz na deszcz, stając bosymi stopami, na mokrej trawie, roztaczającej wokoło magiczną woń. Kiedy rozłożyłam ręce i zaczęłam wirować. Kiedy na moich wargach zaczął igrać pierwszy od dawna zupełnie szczery uśmiech. Kiedy z ust mimowolnie zaczęły płynąć słowa piosenki. 

Nie wiedziałam. 

Ale wiedziałam jedno, że w tamtej chwili, gdy wirowałam w skąpanym w nikłym świetle księżyca, zalanym strugami deszczu ogrodzie, byłam naprawdę tak cholernie szczęśliwa jak nigdy. 

Wolna. 

Szczęśliwa, bo wolna. Wolna, bo szczęśliwa. 

W oknach zapalało się coraz więcej świateł, coraz więcej zaciekawionych par oczu obserwować chciało bowiem, zupełnie już oszalałą dziedziczkę ogromnej fortuny. Gdzieś w między czasie pojawili się lekarze, którzy najpierw grzecznie, a potem już groźbą próbowali mnie zmusić do powrotu do środka. W końcu skrepowano mi ręce, którymi z całej siły starałam się ich odepchnąć i zaniesiono do sali, zamykając w niej na klucz. 

Ogromna ściana z szyb, okazała się być jedną z tych rzeczy do których znaczenia trzeba dojrzeć. Ale zrozumiałam to dopiero, gdy siedziałam, z kolanami pod brodą, opatulona kocem, przebrana już w suche ubrania, z kubkiem gorącego kakao wpatrując się w te same gwiazdy, w które zapewne patrzył on. To samo niebo, jest wszędzie. A ludźmi na całym świecie targają te same emocje i uczucia. Ludzie chcą wierzyć w cuda, dlatego ja wierzyłam, że choroba nagle sama minęła, wmawiając tę bajkę jednocześnie wszystkim ludziom dookoła. 

Spoczywając na szafce nocnej, biała jak śnieg koperta odcinała się bladym połyskiem księżyca w morzu mroku panującym w pokoju. Obracałam ją w dłoniach, zastanawiając nad jej zawartością, jakby z pytaniem na ustach, z drżącym oddechem i walącym oddechem, starałam się wyczytać treść listu z idealnie gładkiej powierzchni, zapaskudzonej jedynie przez rozmyty napis, wykonany niedbałym lekarskim pismem. 

"Sz. P. 

A. Green 

Walk Street, Londyn 

Wielka Brytania" 

Westchnęłam głęboko, pozwalając ciepłemu powietrzu odbić się od papieru i powrócić do siebie owiewając stęsknioną ciepła twarz. 

Drżącą ręką otworzyłam kopertę, a dźwięk rozrywanego papieru zdawał się rozdzierać idealną, przejmującą melancholijną ciszę, zbyt idealnie współgrającą z sączącym się i uderzającym o brudną szybę deszczem. 

Biała kartka, zgięta na trzy części, zadrukowana idealnie równym czarnym tekstem, przywodziła na myśl wyniki badań lekarskich, którymi musiała być, zważywszy na zamieszczoną w rogu pieczątkę lekarską wraz z adresem jakiejś przychodni. 

Ręce wciąż jeszcze drżały, a palce zdawały się być bezwładne, choć sprawnie wykonywały każde wydane przez umysł polecenie. 

Wzięłam głęboki wdech i położywszy stronnicę na kolanach, zarzuciłam dłonie na kark, aby pozwolić im się ogrzać i choć na króciuteńką chwilę przestać drżeć. 

Promienie księżyca, delikatnie wdzierające się do przeszklonego pomieszczenia, tańczyły w kroplach niebiańskich łez jakimi zdawał się być deszcz i rzucały niewyraźne refleksy . 

"Niestety z przykrością musimy panią powiadomić o ujemnym wyniku badania. 

Poronienie nie było przypadkowe, ani wywołane brakiem odpowiednich zachowań. Werdykt jest oczywisty i jednoznaczny, i cudem jest, że udało się pani w ogóle zajść w ciążę. Niestety, jeśli jeszcze kiedyś uda się to pani proponujemy usunięcie ciąży, przed rozpoczęciem rozwoju płodu, z uwagi na to, że żadna ciąża nie ma szansy przetrwać…" 

Zrozumiałam od razu, wracając pamięcią do dnia, w którym całe moje życie zaczęło się zmieniać. 

Tamten dzień, w którym po latach spotkałam Liama. Tamten dzień, który raz na zawsze miał widocznie zmienić moje życie, i miał nawiązać do wszystkiego tego, co jeszcze w nim nastąpi. Tamten dzień, w sumie pusty z jakichś bardzo ważnych zdarzeń raz na zawsze, stać się widocznie musiał przełomem w moim lichym i nieistotnym w sumie życiu. 

Noc to pora koszmarów. Noc to pora złudzeń, noc to pora strachu. Noc to pora myśli, kłębiących się w głowie. Noc to pora potworów dorosłości czających się pod naszym łóżkiem. Potworów zwanych bólem, cierpieniem, smutkiem i samotnością. 

Potworów, które tylko czekają aby wyjść i naskoczyć na nas, zabijają wewnętrznie wszystkie argumenty, za tym, że życie ma sens. 

Uniosłam powieki spoglądając na ostatnie słowa listu. 

Słowa wyjaśniające wszystko. 

Wynik: Bezpłodna.




Dla tuman pod natchnieniem, której pisałam ten rozdział. Dziękuję jej, za pokazanie mi świata, w zupełnie innym wydaniu. Bo opisanego innymi, magicznymi słowami. Nawet jeśli tej dedykacji nigdy nie przeczyta....

Przepraszam, za przekleństwa, jakich w tym rozdziale bardzo dużo. Bardzo przepraszam. Ale... one poprostu musiały się tu znaleźć.
  Bez cytatów... jakoś nie umiałam żadnego znaleźć.

6 komentarzy:

  1. Kocham Ciebie. Kocham twoje twórczość. Kocham twojego bloga. I co mama.więcej powiedzieć. Uczucia, uczucia jeszcze raz uczucia i to mi się podoba. Ech jak ja bym chciała pisać tak jak ty :))) " marzenia ścietej głowy" ale warto wierzyć że może będę umiała. Ech a ja sobie biedna cierpie bez laptop bo odmówił posłuszeństwa. Więc nie mam ani rozdziałów ani gg i cierpią. Ale nie zanudza.
    Pozdrawiam Kaja :***

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zwykle jestem pod wrażeniem :) Coraz bardziej histerycznie...
    Oj nie wiem. Chyba mi wysłałaś kawałek ??? :) Bo mi coś świta...
    Pozdrawiam Mela :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Długaśny rozdział podoba mi się to ;D . Końcówka .. omg no nie spodziewałam się jak i w ogóle jestem pod wrażeniem ; d . Czekam na nowego a w wolnej chwili zapraszam do siebie na ;

    maryska-i-maka.blogspot.com

    a-to-wszystko.blogspot.com - > nowy rozdział .

    Pozdrawiam MikaxD bądź Wredota : D

    OdpowiedzUsuń
  4. OMG! Ty tak to wszystko opisujesz, że normalnie czuję się, jakbym naprawdę była Arianną. Ja normalnie... Nie wierzę. Masz za wielki talent! ;D Oddawaj choć odrobinkę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Genialne! Naprawde wspaniałe... masz dar, świetnie oddajesz emocje i super piszesz. CUDO. Pisz dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie wiem naprawdę co napisać. To wszystko jest tak smutne i tak przytłaczające, a za pomocą Twoich słów mimo wszystko tak pięknie, w obrazowy, poetycki wręcz sposób ujęte. ;) Bezpłodność...
    [http://rok-w-raju.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń