Jechałem doskonale znaną leśną drogą, w doskonale mi znane miejsce i z każdym zupełnie spodziewanym podskokiem czułem się bliżej domu. Bliżej miejsca, gdzie zawsze mogłem być sobą. Uśmiechnąłem się delikatnie na samą myśl o grzecznym rudym koniku, który stał w boksie i czekał na mnie. Czasem żałowałem, że nie mogę zabrać go ze sobą do Londynu. Tęskniłem za tą swobodą jaką mi dawał. Wpadałem do stajni kiedy tylko chciałem, siodłałem i wsiadałem zazwyczaj jadąc gdzieś w teren, lub robiąc sobie męczący, podnoszący adrenalinę trening skokowy. Lubiłem to uczucie, gdy koń wybijał się w powietrze, i prze chwilę, choć tak krótką leciał w powietrzu. Zachwycały mnie zdolności skokowe tych ogromnych zwierząt. Przecież ich waga spokojnie mogła dochodzić do pół tony…
Z zamyślenia wyrwała mnie dziura, a raczej podskok, jaki wykonał mój samochód gdy w nią wjechałem. Przekląłem pod nosem i skręciłem przed betonowy budynek.
Zatrzymałem auto i wysiadłem z niego, zaciągając się zapachem jaki otaczał mnie zewsząd. Nie umiałem sprecyzować czym pachniało to powietrze, zapewne dlatego, że pachniało wszystkim po trochu. Zarówno końmi, świeżym sianem i trawą jak i owsem, jabłkami i skórą.
Jedynie tam mogłem poczuć wszystkie te zapachy zmieszane w idealnej harmonii. To był zapach mojego domu. Jedyny zapach, który przewijał się przez wszystkie lata mojego dzieciństwa. Jedyna rzecz, która nigdy się nie zmieniła.
No… jedna z nielicznych - uzmysłowiłem sobie, gdy tylko zostałem porwany w kościste, silne ramiona wysokiej kobiety o przyprószonych siwizną czarnych włosach. Pani Katherine Smith, którą pamiętałem jeszcze jako piękną, młodą kobietę w pełnym rozkwicie urody.
- Liam - wykrzyknęła wyraźnie uradowana, rozsiewając radosne iskierki tlące się z dużych niebieskich oczu wszędzie wokoło.
- Dzień dobry - wyszczerzyłem się w najpiękniejszym uśmiechu.
- Ileż ja cię czasu nie widziałam. Jak tam szkoła? Jak Londyn? Masz dziewczynę? Jak ci się w życiu wiedzie? - wyrzuciała z siebie na jednym oddechu spoglądając mi prosto w oczy, a jej własne, przepełniała taka serdeczność, że z wręcz dziecinnym zapałem zabrałem się do odpowiadania na jej pytania.
- Na uniwersytecie nie najgorzej, aczkolwiek najbardziej chwalę sobie akademickie imprezy. Ondyn przepiękny, choć równie deszczowy, co Manchester. Dziewczyny nie mam, ale nie narzekam na swoje życie, ani na swój stan.
- Oj Liam, Liam - autentyczny dreszcz przeszył moje ciało na dźwięk głosu, który choć już dojrzalszy przywoływał na myśl piękne chwile dzieciństwa.
- Leigh Ann! - porwałem blondynkę w ramiona, przytulając do siebie.
- Witam w domu - uśmiechnęła się lekko, ruchem głowy poprawiając opadającą na oczy prostą grzywkę. Włosy, które kiedyś ścinała krótko, teraz były dłuższe, a pojedyncze pasma, które uciekły ze starannie zaplecionego warkocza opadły na jej twarz, delikatnie powiewając na wietrze i dodając uroku.
Potrzebujemy czasu aby nauczyć się, że najoczywistsze odpowiedzi, bywają najlepszymi.
- A co właściwie robisz w domu? - zapytała mnie w końcu właścicielka stadniny.
- Przyjaciel rodziny bierze ślub. Wiadomo… - wykręciłem oczami, wciąż bacznie obserwując Leigh Ann.
- Nie masz szans - szepnę kobieta teatralnie.
Podniosłem na nią zdumione spojrzenie.
- Jest zaręczona. Włoch. Nie wygrasz - zrezygnowana pokręciła głową, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem, chichocząc pod nosem jak mały dzieciak.
- Ale myślę, że jest tu pewna młoda dama, którą powinien pan koniecznie poznać panie Crassender - posłała mi ciepły uśmiech, niczym starsza ciocia. Ale już po chwili spoważniała - Poszukaj Arianny. To ona zajmowała się twoim koniem gdy cie nie było. Tak jak prosiłeś jeździła na nim tylko jedna osoba. No… I z dwa razy twój brat - zniknęła w drzwiach do swojego ciasnego kantorka.
Zszedłem z górki i usiadłem pod gałęziami jabłonki, która wyrosła tu dawno temu. Samosiejka z pobliskiego sadu, z którego często kradłem jabłka wraz z blondynką.
Uśmiechnąłem się pod nosem na myśl o Leigh Ann. Tyle czasu jej nie widziałem… A ona dorosła, wypiękniała i wkrótce miała wyjść za mąż. Wzruszyłem ramionami, dając samemu sobie znak, że nie powinno mnie to obchodzić. Zdmuchnąłem z twarzy kosmyki przydługich już włosów, które zwiał wiatr i poczułem jabłko, które spadło na ziemie, po drodze zahaczywszy o moją głowę.
Wziąłem papierówkę w dłoń i zatopiwszy w niej zęby pomyślałem o tajemniczej Ariannie.
Znałem imię. Jego brzmienie, tak dobrze, że wiedziałem, że to nie może być ktoś kogo spotkałem zaledwie raz czy dwa. Nie. To musiał być ktoś, kogo dobrze znałem.
Przez chwilę wydawało mi się nawet, że wiedziałem kto to, ale po chwili złudzenie zniknęło, zastąpione niezrozumiałym poczuciem rezygnacji.
Poprawiłem się , bo kora drzewa zaczynała wbijać mi się w plecy poczym cisnąłem ogryzkiem w dal.
Śpiew ptaków, docierał do moich uszu i sączył się niczym największe dzieło. A wraz z trelami słowików, do moich uszu dotarł krzyk, zagłuszany przez tętent kilkunastu par galopujących kopyt. Poderwałem się z miejsca i rzuciłem w stronę, z której moim zdaniem dobiegał.
Wbiegłem na nasyp i spojrzałem na padok pełen rozszalałych koni. A gdzieś pomiędzy nimi, w oddali majaczyła mi się drobna, chuda, wątła postać skulona, odznaczająca się z daleka jakimś czerwonym akcentem. Rzuciłem się do przodu, zastanawiając czy owa osoba nie została stratowana przez dzikie wierzchowce gnające po łące.
Pojawiasz się w moim życiu tak nagle tylko po to aby siać zamęt?
- Nic ci się nie stało? - krzyknąłem podbiegając do skulonej postaci. Podniosła głowę, którą obejmowała rękami i obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem sporych, niezwykle zielonych świetle zachodzącego słońca oczu.
- Nie - pokręciła głową, pozwalając lekkiemu wiosennemu wiatrowi rozwiać ogniste oczy.
- Ale na pewno?
- Tak - głos przed chwilą jeszcze podłamany i krzyczący wręcz, że jego właścicielka nie wie co robić, teraz był oschły i pewny siebie. - Gdybym potrzebowała pomocy krzyczałabym.
-Krzyczałaś - zauważyłem, ale zaraz pożałowałem, że postanowiłem się w ogóle odezwać, bo zmroziła mnie wściekłym spojrzeniem ziemnych tęczówek.
- Krzyczałabym coś innego - wycedziła zaciskając zęby.
- Jak uważasz - skinąłem lekko głową, nie za bardzo wiedząc co począć. Zdziwiła mnie łatwość z jaką dziewczyna przechodziła nad nagłymi zmianami nastroju. Była zdołowana, zaraz potem wściekła.
Nie typowe…
Ale po chwili przypomniałem sobie pannę Green, młodszą siostrę pana młodego, z powodu ślubu którego tu przyjechałem. Ta dziewczyna też z łatwością wpadała w szał, choć jeszcze chwile wcześniej śmiała się ze znajomymi.
Przez myśl przeleciało mi, że owa rudowłosa niewiasta może mieć po prostu gorszy okres w życiu. Sam przecież przechodziłem nie jeden taki.
Usiadłem obok dziewczyny i posłałem jej lekki uśmiech.
Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem lustrując mnie tak samo jak ja ją.
Jej duże zielone oczy podążały po moim ciele, a szczupła dłoń co chwila poprawiała gęstą, ściętą na bok grzywkę, która opadała na twarz, podkreślając wykwitające na policzkach i małym nosie piegi. Dość pełne, jasne usta wówczas zagryzała w wąską kreskę, jakby nad czymś się zastanawiała. Wysoka i szczupła, zdawała mi się dziwnie znajoma.
-Liam jestem - wyciągnąłem w jej kierunku dłoń, którą dziewczyna obrzuciła niepwenym spojrzeniem, jakby spłoszona moim nagłym ruchem.
Znów zmiana w zachowaniu.
Jeszcze raz obrzuciła mnie spojrzeniem oczu o sarnim wyrazie i wyciągnęła w moim kierunku, chudą, siną rękę w moim kierunku.
- Arianna - znałem imię, znałem osobę, nie wiedziałem kim dla mnie jest.
Opowiadanie będzie pisane z dwóch perspektyw - Liama i Arianny. Co drugi rzdział. Nie parzyste ona, parzyste on.
Świetne! :D
OdpowiedzUsuń